"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

niedziela, 31 października 2010

"Portret Doriana Graya" - Oscar Wilde

„prawdziwa tajemnica życia polega na poszukiwaniu piękna”

Kim byłby Dorian Gray, gdyby przyszło mu żyć w naszych czasach? Czy byłby kolejną gwiazdą w światowym showbiznesie? Mógłby nią być. Mógłby zyskać miano najpiękniejszego mężczyzny świata. Z pewnością byłby postacią rozpoznawalną, pożądaną, wzbudzającą niepojęty zachwyt. Ale należy powiedzieć prawdę, że byłby sławny dzięki urodzie fizycznej. Bo Dorian Gray ma w sobie tajemniczy magnetyzm, który nie pozwala o nim zapomnieć. Dorian Gray to perła. A może Dorian Gray to błyszczące świecidełko, imitujące prawdziwy skarb?
Dorian Gray. Hm. Dorian Gray. Wiem jedno, Dorian Gray siedzi w mojej głowie i nie daje mi spokoju. Myślę o nim, prawie jak zadurzona nastolatka; może nie wzdycham, ale z lekką dozą próżności fantazjuję, choć wiem, że to igranie z ogniem.

Oscar Wilde w swojej jedynej powieści „Portret Doriana Graya” (1890 r.) dał wielki popis własnego intelektu. Kreując tytułową postać, opisując sobie znaną rzeczywistość angielskiej arystokracji drugiej połowy XIX wieku, a także, przede wszystkim, z błyskotliwością rozprawiając się z naturą ludzką, uczynił z powieści dzieło wyjątkowe. Dorian Gray stał się postacią nieśmiertelną, a prawdy odkrywane prze Wilde są wciąż aktualne.

„Portret Doriana Graya” zaskakuje nagromadzeniem tzw. złotych myśli pisarza. Uważny czytelnik trafi tu na mnóstwo zdań wartych zapamiętania i zanotowania. Albo z uwagi na uniwersalne przesłanie, albo z uwagi na celne spostrzeżenie dotyczące różnorakich prawd życiowych. Nie z każdym jednak słowem Oscara Wilde zgadzam się, bowiem zdarzają mu się banalne i nieco naiwne myśli, a czasem wręcz nieprzyzwoicie szowinistyczne i uderzające w płeć piękną. Ale z pewnością muszę mu oddać należny szacunek, bo dostrzegam w „Portrecie...” dzieło, które można kochać, albo nienawidzić. Powieść ta wzbudza emocje, można się kłócić, czy jest to zbiór banialuk, czy dzieło wybitne. Można traktować je z przymrużeniem oka, bo karykaturalność pewnych zjawisk została błyskotliwie nakreślona. Ale też można dostrzec w „Portrecie Doriana Graya” rewelacyjną przypowieść o wartościach, które od wieków pozostają niezmienne, a które w życiu każdego człowieka decydują o istocie życia.
Ja, jak naiwna i niewinna panienka, „Portret Doriana Graya” pokochałam. Za całokształt. A Oscara Wilde będę cytować wszem i wobec.

Wydawnictwo W.A.B. w związku z premierą filmu „Dorian Gray” wydało właśnie powieść Oscara Wilde z filmowym plakatem na okładce i fotosami z filmu wewnątrz książki. Przyznam, że bardzo lubię takie wydania. (Mam w domu również wydaną w W.A.B. „Młodość stulatka” Mircei Eliadego, w której też są zdjęcia z filmu.)

Powieść czyta się znakomicie. Smakuje naprawdę wyjątkowo. Bo Oscar Wilde z lekkością wciąga czytelnika w swoją epokę. Jak sam pisze: „ograniczoną, marną epokę – epokę o rozkoszach gruboskórnie cielesnych, o celach gruboskórnie pospolitych.” I tym zdaniem definiuje swoje stanowisko wobec świata, w którym przyszło mu żyć. A arystokratyczna Anglia drugiej połowy XIX wieku w oczach Wilde jest szkaradna i próżna. Dlatego taka postać, jak Dorian Gray, błyszczy wśród arystokratów. Jest kwintesencją piękna i wspaniałości. W tej kwestii Oscar Wilde nie pozostawia złudzenia, drwi z kultu młodości i piękna, ostrzega przed jego niszczycielską siłą. Piękno stanowi źródło rozkoszy, ale i bólu. Przekonał się o tym Dorian Gray.

Zgadzam się ze stwierdzeniem, że „Portret Doriana Graya” to niezwykłe studium natury ludzkiej. Wszak to natura ludzka odpowiada za największe odkrycia, największe przeżycia, największe upadki.

"Powiedziano, że największe zdarzenia świata dokonują się w mózgu. W mózgu też i jedynie w mózgu dokonują się największe grzechy świata."

Wilde nie bez kozery obdarował swoich bohaterów typowo angielskim usposobieniem. Znając dziewiętnastowieczną śmietankę artystyczną Londynu mógł swobodnie czerpać z otoczenia, wrzucając tu i ówdzie trafne uwagi na temat życia w Londynie i ludzi zamieszkujących go. Jednakże wcale nie stanowi to przeszkody do uniwersalnego traktowania treści i przesłania. Barwny świat arystokratów, ich spotkania, bale, kolacje, uwielbienie luksusu, życie ponad stan, poczucie wyższości to przecież nic nowego. Te fakty nie są żadnym odkryciem. Pod tym względem powieść Oscara Wilde wcale nie jest nowatorska. Pokuszę się o stwierdzenie, że jest tendencyjna, a nawet momentami tandetna. Atuty tej powieść leżą po innej stronie.

Bohaterami powieści są przede wszystkim mężczyźni: malarz Bazyli Hallward, cyniczny lord Henryk Wotton oraz oczywiście Dorian Gray, przystojny młodzieniec, którego rozkosze młodości doprowadzą do upadku. Fascynacja lorda Henryka Wottona osobą Doriana Graya staje się powodem szczęścia i nieszczęścia zarazem. Znając orientację seksualną samego Oscara Wilde nie trudno się domyślić, o jakiej kategorii fascynacji mógł pisarz myśleć tworząc bohaterów swojej powieści. Ze względów moralnych musiał podobno usunąć liczne aluzje do homoseksualizmu, które oburzały ówczesnych czytelników i krytyków.

Akcja powieści rozpoczyna się w chwili, w której Bazyli kończy malować portret Doriana. Malując obraz wkłada w niego całe serce, utrwala na wieki nieskazitelną urodę Doriana. Poznaje swojego fascynującego modela z lordem Henrykiem. Ten natychmiast zostaje oczarowany Dorianem, staje się jego nauczycielem życia. Tak rozpoczyna się ... dramat.
Fabuła może i nie jest wyszukana, bo i łatwo ją przewidzieć, a Wilde nie stara się aż nadto urozmaicać jej. Jednakże opowieść przyciąga, jak magnes. Działa na wyobraźnię. Pobudza zmysły. Wywołuje sentymentalny uśmiech na twarzy.

Bo „Portret Doriana Graya” to swoisty wykład pisarza na temat odwiecznych antynomii: dobra i zła, piękna i brzydoty, śmiertelności i nieśmiertelności. To wykład na temat właściwości sztuki, jej celów, przyczyn powstawania i oddziaływania. A barwny język powieści pełen plastycznych opisów, liczne epitety, porównania i metafory czynią ten wykład pięknym i wciągającym. Na dodatek Wilde z właściwą sobie elegancją buduje napięcie, pozwalając sobie na częste dygresje natury filozoficzno-moralnej.

Jest też „Portret Doriana Graya” traktatem o upadku duszy, którą łatwo skazić, łatwo zniewolić i łatwo zatracić. Dorian Gray poznając tajemnice własnego portretu staje się więźniem własnej duszy. Duszy, którą staje się przeklęta i zniewolona. Wilde czyni Doriana postacią tragiczną. Bowiem los zaczyna igrać z jego życiem, kiedy Dorian Gray nieświadomie wypowiada życzenie, by zostać pięknym i młodym na wieki. Tak zaczyna się koszmar.

Piękno tej powieści jest ukryte pod płaszczykiem mrocznej i zarazem romantycznej treści. Odczuwalna aura tajemnicy unosi się i spowija dzieje Doriana Graya. Niewinność i czystość zostają zastąpione wyniosłą i bezlitosną grą, która nieuchronnie zmierza do tragicznego zakończenia. Rozkosz zamienia się w grzech.

„Nienawidzę brutalnego realizmu w literaturze” - słowa wypowiedziane przez Doriana Graya charakteryzują powieść Oscara Wilde. „Portret Doriana Graya” jest bowiem fantastyczną opowieścią o przeklętej duszy i jej mrocznych tajemnicach. Jest także przypowieścią o życiu i śmierci.

środa, 27 października 2010

"Księga cmentarna" - Neil Gaiman


Chyba zwariowałam! Zapytacie dlaczego? A dlatego, że przeczytałam książkę, którą można znaleźć w kategorii: literatura piękna dla dzieci i młodzieży i stwierdziłam, że takich opowieści czasem mi cholernie brakuje. Pięknie snutych opowieści, z masą dziwnych przygód, niekoniecznie realnych, przeznaczonych dla wrażliwych młodych ludzi, które to opowieści nie otumaniają, nie ogłupiają, ale rozwijają wyobraźnię i pracują nad właściwym wartościowaniem życiowych przypadłości. Wiem, że może zabrzmi to infantylnie, ale bardzo dobrze się bawię, kiedy czytam o duchach, cmentarzach, posępnych postaciach ubranych na czarno, blasku księżyca, itp. Nie! O wampirach nie czytałam nic dawno, więc o wampirach nie mówię. Choć kto wie, może mi znów odbije i w końcu sięgnę po jakieś zmierzchy czy poranki. Po prawdzie, to ja nie mam pojęcia o tych sagach o wampirach.

Nie piszę również o tym dlatego, że wkrótce amerykańskie święto duchów, tylko dlatego, że właśnie przeczytałam kolejną książkę Neila Gaimana. W zeszłym roku poznałam „Koralinę”, a teraz „Księgę cmentarną”. Tak się złożyło, że moja znajomość z Gaimanem opiera się, jak na razie, na książkach napisanych z myślą o młodzieży. Oglądałam też kiedyś piękną baśń filmową pt. „Gwiezdny pył”, nakręconą na podstawie jego książki.
A „Księgę cmentarną” dosłownie połknęłam, bo czytało mi się znakomicie. Ale to dziwić nie powinno, bo książka jest przecież przeznaczona do młodszego odbiorcy. Jest to powieść o chłopcu, którego rodzina zostaje zamordowana i trafia on na cmentarz, gdzie biorą go pod opiekę i na wychowanie duchy zmarłych. Cmentarz okazuje się całkiem barwnym i żywotnym miejscem, które skrywa oczywiście swoje tajemnice. A chłopiec, Nikt Owens, bo tak został nazwany, zostaje obdarzony Swobodą Cmentarza, dzięki czemu zostają mu objawione niedostępne ludziom żyjącym umiejętności. Jednakże życie Nika (skrót imienia) wcale nie jest proste, bo on … No właśnie. Nie mogę nic zdradzić.

Książka posiada właściwe napięcie, a groza i natężenie zdarzeń nie powodują gęsiej skórki, tylko olbrzymią ciekawość. Język opowieści jest lekki i wielce plastyczny. Łatwo wyobrazić sobie wszystkie stworzone przez Gaimana sceny. Nawet te z ghulową bramą, nocnoskrzydłymi i Gholheimem. Tych, których należy się bać, Gaiman stworzył, jako naprawdę niesympatycznych i budzących niesmak osobników. A tych, którzy są pozytywnymi postaciami powieści, czytelnik obdarza sympatią niemal od razu. Wszyscy zmarli zamieszkujący stary cmentarz na wzgórzu to oczywiście pozytywne postacie.

„Księga cmentarna” Neila Gaimana na pewno inaczej jest odbierana przez młodzież, która ma dostęp do wszelkiego rodzaju zdobyczy cywilizacyjnych. Może traktowana jest jak lekka bajka, bo przecież nie ma tu krwawych jatek, statków kosmicznych ani krwiożerczych bestii. Nie ma tu przemocy, brutalności, agresji, nienawiści… „Księga cmentarna” to ciepła opowieść z dużą dawką piękna. A to chyba w dobie zalanych krwią gier komputerowych nie jest już modne.
Dla wrażliwych i mądrych młodych ludzi książki Neila Gaimana na pewno są cennymi lekturami! Z fantazją, smakiem i dobrym stylem!

sobota, 23 października 2010

"Requiem dla snu" - Hubert Selby Jr

Hubert Selby Jr to amerykański pisarz, którego twórczość jest raczej mało znana w Polsce. Miałam już możliwość przeczytać „Piekielny Brooklyn”, którym byłam zachwycona. Teraz przyszła kolej na powieść „Requiem dla snu”. Tytuł oczywiście kojarzy się z filmem, który powstał na podstawie tej powieści. Kto nie widział filmu „Requiem dla snu”, niech żałuje. Po przeczytaniu książki Huberta Selby’ego Jr doskonale rozumiem reżysera filmu, Darrena Aronofsky’ego, który po prostu musiał nakręcić ten film. Genialny zresztą pod każdym względem! Film powstał w roku 2000, a książka na polskim rynku ukazała się dopiero teraz, w 2010 roku, dzięki Wydawnictwu Niebieska Studnia. W końcu! W końcu można sięgnąć do powieści i czytać, smakować i delektować się brudną, ciężką, wstrząsającą i obłędnie realistyczną prozą znakomitego amerykańskiego pisarza.

W trakcie lektury moja wyobraźnia nie miała wyboru, bowiem z góry wiedziałam, że będę oczyma wyobraźni widzieć aktorów filmowych: Jareda Leto, Jennifer Connelly, Ellen Burstyn i Marlona Wayans’a. To ich twarze wciąż widziałam, co jest zapewne wynikiem tego, że film widziałam kilka razy i dość mocno zapadł mi w pamięć ten obraz. Jared Leto zagrał Harry’ego Goldfarba, Ellen Burstyn jego matkę Sarę, Jennifer Connelly dziewczynę Harry’ego – Marion, a Marlon Wayans przyjaciela Harry’ego - Tyrona C. Love. Aktorzy zagrali rewelacyjnie, absolutnie oddaję im należyty szacunek za to, że stworzyli role godne wszelkich pochwał. Nie dziwię się również, że Ellen Burstyn za swój występ w roku 2001 nominowana była do Oscara.

Chcę napisać o swoich wrażeniach dotyczących lektury, choć zdaję sobie sprawę, że ciężko będzie mi zapomnieć o wrażeniach filmowych.

Książka napisana w 1978 r. budzi i dziś skrajne emocje, od śmiechu po przerażenie. Wstrząsa sugestywnością i naturalizmem. Szokuje i budzi niesmak. Boleśnie oddaje rzeczywistość Brooklynu, w którym życie jest martwe, pozbawione nadziei na lepsze jutro. Tej powieści się nie zapomina. Filmu zresztą też.

„Requiem dla snu” to przestroga. Przestroga przed naszymi niedoskonałościami. Przestroga przed uzależnieniem, nie tylko od narkotyków, ale od wszelkich możliwych używek, które we współczesnym świecie zabijają ludzi. Używką jest narkotyk, dzięki któremu zapomina się o żałosnej sytuacji życiowej, przenosi w inny wymiar, pozwala na inną percepcję rzeczywistości. Używką są słodycze, bez których niejedna osoba żyć nie może. Używką jest telewizja, przyciągająca coraz większe tłumy i robiąca im wodę z mózgu. Używką są leki na odchudzanie, na spanie, na dobre samopoczucie…

Śmiech jest przez łzy. Bo „Requiem…” to tak naprawdę powieść dramatyczna. Fragment opisujący Sarę Goldfarb, która nie potrafi się oprzeć pudełku czekoladek i z takim namaszczeniem konsumuje słodkie pralinki oglądając w międzyczasie program telewizyjny budzi śmiech. Cudownie opisana scena, pełna dbałości o każdy szczegół, skupiająca się na banalnej czynności, zapada w pamięć na długo. Neurotycznie zaspokajająca swoje jedyne przyjemności życiowe Sara jest postacią, którą Selby wykreował naprawdę wyjątkowo dobrze. Jej fobie, natręctwa i infantylne zachowanie przerażają natężeniem. Sara jest ofiarą uzależnienia od leków, to one staną się dla niej źródłem koszmarnego upadku. Trójka pozostałych bohaterów to, co tu dużo mówić, narkomani, ćpuni, którym najpierw wydaje się, że potrafią w każdej chwili zrezygnować z kolejnych dawek heroiny, jednakże kiedy dochodzi do sytuacji kryzysowych okazuje się, że nie potrafią wytrzymać, dosłownie chodzą po ścianach. Harry, Marion i Tyron to postaci wręcz tragiczne. Selby znakomicie pokazał jak łatwo upaść na samo dno ludzkiego piekła. A przecież nikt z tej trójki nie chciał skończyć marnie, oni chcieli tylko zarobić kupę forsy ze sprzedaży heroiny, by móc otworzyć sobie niezły lokal, małą restauracyjkę, pozwiedzać Europę albo w ogóle żyć sobie spokojnie w pięknej chałupie i nie martwić się o życie. Oni chcieli tylko zrealizować swoje marzenia. A danie sobie w żyłę od czasu do czasu miało być tylko chwilą relaksu.

„(…) jedną z bolączek współczesnego świata jest to że nikt nie wie kim tak na prawdę jest. Wszyscy biegają i szukają własnej tożsamości albo próbują się pod coś podpiąć, ale sami nie zdają sobie z tego sprawy. Żyją w przekonaniu że doskonale wiedzą, kim są. A kim są? Tachają swoje cielska przez życie (…) nie mają najmniejszego pojęcia czym jest poszukiwanie swojej własnej prawdy i tożsamości (…)”
(interpunkcja oryginalna)

Sara, Harry, Marion i Tyron szukają sposobu na lepsze życie. Nawet, jeśli ich pragnienia są mało wyszukane, dość banalne i przyziemne, to mają prawo dążyć do tego szczęścia. I dążą! Ale używają środków, które zamiast prowadzić do celu, wiodą ich na manowce. Selby ukazuje powolną degradację każdego z nich, powolny i nieodwracalny upadek. Mój zachwyt wzbudził niesamowicie realistycznymi opisami stanów duchowych, w jakich znajdowali się bohaterowie powieści. Uważam, że Selby fantastycznie opisał emocje towarzyszące Sarze podczas oglądania telewizji i oczekiwania na występ w jednym z teleturniejów. Majstersztykiem jest scena, w której Harry zmaga się z poczuciem winy: wiedząc, w jaki sposób Marion zdobywa forsę, nie mógł w spokoju wysiedzieć ani gapić się na telewizor. Współczucie budzi Marion, która z inteligentnej i wrażliwej dziewczyny przeistacza się w egoistyczną ćpunkę, którą mimo wszystko gnębi sumienie. Wspomnienia Tyrona z dzieciństwa, w którym otoczony był miłością matki, powodują ścisk w żołądku: taki twardziel mięknie, kiedy myśli o ciepłym i pachnącym ramieniu mamy. Takich scen jest w powieści sporo, co chwilę moja wrażliwość była atakowana mocnym uderzeniem.

Hubert Selby Jr stworzył znakomite postaci, wyraziste i brutalnie tragiczne. Stworzył powieść, którą czyta się jednym tchem, nie mając złudzeń, że nastąpi happy end. „Requiem dla snu” to mocna rzecz, zmieniająca spojrzenie na świat i ukazująca przerażającą prawdą o poziomie, do jakiego może się zniżyć ludzka godność.

A jeśli chodzi o film, to warto przypomnieć poruszającą muzykę autorstwa Clinta Mansella w wykonaniu kwartetu smyczkowego Kronos Quartet. Posłuchajcie i wczujcie się w nastrój…



czwartek, 21 października 2010

Doza i Pogranicza

Wpadły mi w ręce ostatnio dwa różne czasopisma kulturalne. Doza Magazyn Kulturalno-Literacki wydawany w Makowie Mazowieckim oraz Pogranicza, Szczeciński Dwumiesięcznik Kulturalny. Dwa kompletnie różne pod względem graficznym, stylistycznym i merytorycznym pisma. Magazyn Doza dopiero startuje, dopiero wchodzi na rynek czasopism. Pogranicza mają już swoją renomę i stałych czytelników. Co ciekawe oba czasopisma mają tą samą cenę: 8 zł.

Wobec Dozy mam mieszane uczucia, bo w sumie przeglądałam kilka razy, zaczynałam podczytywać kolejne teksty, ale żaden tak naprawdę nie zrobił na mnie wrażenia. Choć muszę przyznać, że pod wpływem jednej recenzji starego już filmu, którego nie widziałam, postanowiłam go poszukać. A jak sugeruje autor można go znaleźć „w koszach z tanimi filmami we wszystkich supermarketach na terenie kraju”. Jak ktoś jest ciekawy, o jakim filmie myślę, to proszę się pofatygować i zajrzeć do Dozy.

Natomiast Pogranicza, które otrzymałam od Margo, przykuły moją uwagę na dłużej, bo i więcej znalazłam tu ciekawych tekstów. Nie mogę nie wspomnieć, że właśnie w tym numerze zostały opublikowane jej wiersze, czego jej gratuluję. Pomysł, aby numer poświęcić kulinarnym aspektom życia, kulturalno-literackiego również, uważam za chytry i zarazem świetny. Ten paprykarz szczeciński na okładce może niezbyt estetycznie wygląda, ale zapewniam, że numer 4 Pograniczy wewnątrz zawiera bardziej smakowitsze i estetyczne „dania”. Np. fragment nowej powieści Ingi Iwasiów niesamowicie mi się spodobał. I aż żałuję, że do tej pory nie miałam możliwości poznać jej książek. Na pewno to nadrobię, bo w jej prozie dostrzegam dojrzałość i subtelność, trafność spostrzeżeń i sporo smaków, które jako kobieta doceniam.

Tak się złożyło, że w obu czasopismach znajduje się recenzja książki Krzysztofa Vargi „Aleja Niepodległości”. Przeczytałam wielokrotnie obie recenzje, i o ile ta z Pograniczy wydaje mi się bogatsza i treściwsza, o tyle tą z Dozy uważam za szkic do recenzji.

Tak więc wpadły mi w ręce ostatnio dwa różne czasopisma kulturalne. Dozie życzę „wyrobienia się”, bo każde początki są trudne. A dwumiesięcznikowi Pogranicza dziękuję za zdobytą u nich wiedzę, nie tylko na temat paprykarza szczecińskiego!

czwartek, 14 października 2010

"Lecą wieloryby" - Aleksander Kościów

Owszem, „Lecą wieloryby” Aleksandra Kościówa, są bardzo ciekawą książką. Zastanawiającą i intrygującą, wciągającą i budzącą podziw dla wyobraźni autora. Świat wykreowany przez pisarza to znakomite tło do głębszych refleksji i domysłów, które pojawiają się podczas lektury. Ja w tej powieści wyczuwam wrażliwość i sporo melancholii. Wyczuwam szacunek dla najważniejszych wartości, którymi powinien się kierować człowiek. Wyczuwam tęsknotę, szlachetność, umiłowanie dobra i piękna. Wyczuwam też rozdarcie i ból, które towarzyszą ludziom poszukującym sensu życia. Wyczuwam potrzebę pielęgnowania miłości i walki o to uczucie.

„Lecą wieloryby” przenosi czytelnika do świata, który najprawdopodobniej istnieje gdzieś nad nami lub obok nas. Podobno są takie momenty, kiedy dostęp do niego jest możliwy, ale powrót stamtąd niekoniecznie prosty. Podobno są ludzie, którzy byli tam i którym udało się wrócić. Podobno tam jest zupełnie inaczej. Podobno dzieją się tam absurdalne i niewytłumaczalne rzeczy. Podobno tam też walka między dobrem a złem wciąż trwa. Podobno tylko serce człowieka nosi w sobie klucz umożliwiający powrót. Czy mówimy o życiu po śmierci? Albo o doświadczeniach osób, którzy np. znaleźli się w śpiączce i udało im się przebudzić? Albo może o wizjach, których doświadczają niektórzy ludzie. Wszystko jedno jak to nazwiemy, ale z pewnością mowa o świecie, który tkwi może w naszych umysłach, może w sercach, a może jeszcze gdzie indziej. A może tamten świat jest tylko snem, wytworem chorej wyobraźni? Każdy wierzy w to, w co chce wierzyć.

Aleksander Kościów w swojej najnowszej powieści przenosi nas właśnie tam. Tam, gdzie dziwne zjawiska są normalnością. A to, co dla nas normalne, staje się tam podejrzanym i niebezpiecznym elementem zagrażającym tamtejszej rzeczywistości.

Jona i Maję poznajemy tu, w znanym nam dobrze świecie. Są młodzi, kochają się, planują wspólne życie. Wszystko zmierza ku szczęśliwej przyszłości, jednakże los, jak zwykle w takich sytuacjach, bywa złośliwy, przewrotny czy też niesprawiedliwy. Jon znika z tego świata, może nie dosłownie, ale musi wam wystarczyć, jak napiszę, że znika. Pojawia się w innym świecie. Rozległego Torowiska, w którym normalnością są polowania na poszyny. Próbując zorientować się, o co w tym świecie chodzi, doświadcza przedziwnych sytuacji. Spotyka ludzi, których zapewne w normalnych okolicznościach nazwalibyśmy chorymi na umyśle. Ale tam, w Peronii, to zachowanie Jona odbiega od normalności. Jon nie wie gdzie się znajduje, ale odkrywa swój cel, którym jest spotkanie z Mają. I właśnie ten cel pragnie osiągnąć, uciekając przeróżnym mniej lub bardziej groźnym czy groteskowym postaciom.

„Lecą wieloryby” to jednak nie powieść science fiction, jak może się niektórym wydawać. To powieść z podwójnym dnem. To powieść o sile miłości. O walce. O wierze. O niepoddawaniu się. O chwilach zwątpienia. I o oddaniu.

Książka Kościówa nie tylko pobudza wyobraźnię, ale zmusza też do refleksji. Nie ukrywam, że podziwiam autora za delikatność i subtelność, która wręcz unosi się nad powieścią. Łagodny styl opowieści ciekawie współbrzmi z treścią, która miejscami może budzić niepokój i grozę.

Zastanawia mnie, skąd to porównanie Aleksandra Kościówa do Harukiego Murakamiego. Jest może nieco przesadzone, ale można z pewnością doszukiwać się elementów wspólnych. Inny świat przypominający jakby sen, jazda windą, ciemności, koty, dziwne prezenty… No i przede wszystkim mężczyzna, który próbuje odzyskać swoją ukochaną. Elementem wspólnym jest również wrażliwość i ten sam głos, którym obaj mówią do nas. Bawiąc się z czytelnikami, budując niesamowite historie, wciągają nas do świata, który jest gdzieś w nas.

Jest jednak różnica pomiędzy powieściami Aleksandra Kościówa i Harukiego Murakamiego. Różnica niepodlegająca dyskusji, wynikająca z kraju pochodzenia pisarza. Polskość i japońskość. Niuanse w opisywaniu uczuć, chwil, wspomnień, przeżyć.
Ja kupuję obu!

poniedziałek, 11 października 2010

"Kronika ptaka nakręcacza" - Haruki Murakami

„Kronika ptaka nakręcacza” Harukiego Murakamiego nie daje mi spokoju. Nie mogę się skupić, by pozbierać myśli i ubrać w słowa wrażenia, jakie zrobiła na mnie ta powieść. To trudne zadanie. Zdaje sobie z tego sprawę każdy, kto choć raz przeczytał jakąś powieść Murakamiego i zechciał o niej powiedzieć innym. Nie da się prosto mówić o jego powieściach. Świat w nich zamknięty nie podlega znanym miarom. Trudno rozszyfrować wszystkie symbole i zagadki. Trudno wyciągać jakieś racjonalne wnioski. Dlatego chyba łatwiej mówić o swoich emocjach towarzyszących lekturze, albo o piętnie, jakie pozostawia ona w duszy czytelnika. Spróbuję „przelać na papier” swoje wrażenia.

„Kronika ptaka nakręcacza” jest przedziwną powieścią. Najdziwniejszą z dziwnych, choć to określenie mogłabym chyba dopasować do każdej książki pana Murakamiego. Można doszukiwać się logiki i sensu w „Kronice…”, można badać symbolikę zdarzeń i postaci, można próbować poskładać tę zagmatwaną łamigłówkę w jedną całość. Ale ja tego nie chcę robić. Uważam, że wtedy mój zachwyt i doświadczenie prawie metafizyczne, jakiego doświadczałam podczas lektury, mogłyby zniknąć, przeistoczyłyby się w zwykłą racjonalną wiedzę. A ja jednak wolę tkwić w świecie pełnym onirycznych, metaforycznych jak również metafizycznych wrażeń.

Po zamknięciu „Kroniki ptaka nakręcacza” doznałam poczucia odbycia niesamowitej podróży. Poczucia dotknięcia czegoś, co tkwi gdzieś głęboko w mojej świadomości. Tego stanu nie da się jednak dokładnie nazwać. Posłużę się słowami jednej z bohaterek „Kroniki…”, które, choć użyte w innym kontekście, idealnie pasują do tego, o czym chcę powiedzieć:

„To nie jest coś, co ma górę, dół, prawo, lewo, przód i tył”.

To coś wypełnia moją głowę i na parę chwil trzyma mnie w mocnym uścisku. W tak mocnym, że nie jestem w stanie się z niego wyzwolić. Nawet nie próbuję i nie chcę. Choć wiem, że ten stan jest chwilowy, że nie mógłby on trwać wiecznie. Bo chyba nikt z ludzi nie jest gotowy na życie w takim wymiarze.

„Kronika ptaka nakręcacza”, jak inne powieści Harukiego Murakamiego, przenosi czytelnika do świata pełnego tajemniczych postaci, niesamowitych zdarzeń i dziwnych opowieści. Zdarzenia pomimo aury niesamowitości są mocno osadzone w rzeczywistości, a nawet z niej wynikają. To tak, jakby się stało na pograniczu jawy i snu i próbowało elementy obu światów ze sobą wymieszać. Powstaje tajemnicza rzeczywistość, w której jest pewnego rodzaju logika, każda przyziemna czynność nabiera doniosłego i głębszego znaczenia, a kluczem do rozwiązania zagadki, jest własna świadomość, lub to, co się kryje pod nią.

Mogłabym teraz pokrótce streścić „Kronikę ptaka nakręcacza”, jednakże jest to bardzo trudne zadanie. Może nie ze względu na chronologię, czy przypadkowość wydarzeń, lecz ze względu na charakter i znaczenie tychże. Bo każde zdarzenie, w jakim uczestniczy Toru Okada, główny bohater książki, jest istotne i mające wpływ na kolejne.

Toru Okada, jak większość bohaterów płci męskiej powieści Harukiego Murakamiego, znajduje się w momencie życia, w którym coś musi się zmienić. To coś nie tylko zmieni jego życie. To coś zmieni życie wielu kobiety, które właśnie wtedy spotka on n a swojej drodze. Jego spokojne i wręcz banalne życie nagle wypadnie z właściwego toru i zacznie się toczyć po krętych ścieżkach losu. Zostanie on „zaplątany w historyczny ciąg przyczyn i skutków”. Mści się na nim świat, który próbował odrzucić i jego własne ja, które też chciał odrzucić.

Znaczenie ma każda chwila. Każdy moment. Ten, w którym zaginął kot. Ten, w którym zniknęła jego żona Kumiko. Chwile, kiedy słychać siedzącego na drzewie ptaka, który wydaje dziwne dźwięki, jakby nakręcał sprężynę świata. Ta sprężyna dla Toru została na pewien czas nakręcona zbyt mocno, by potem z impetem wrzucić go w ciąg niezrozumiałych i wręcz absurdalnych zdarzeń. Wszystkie postaci pojawiające się nagle po odejściu Kumiko, wydają się postaciami ze snu. Można by nawet rzec: osobliwymi bohaterami jakiegoś koszmaru. Wpierw pojawiają się siostry Kano: Malta i Kreta, jedna dziwniejsza od drugiej. Równocześnie Toru nawiązuje znajomość z May Kasaharą, nastolatką mieszkającą nieopodal, która jest nazbyt dojrzała jak na swój wiek i gnębi ją myśl o śmierci. Znaczenie mają opowieści porucznika Mamiyi, bo pod wpływem jednej z nich Toru postanawia zejść na dno suchej studni na opuszczonej posesji. Pobyt na dnie studni i doznania, jakich doświadcza Toru w całkowitej ciemności, to jakby przeniknięcie do innego świata. Studnia jest łącznikiem, jest źródłem dziwnej mocy, jest przestrzenią, w której nic nie jest realne. Znajomość z Gałką i jej synem Cynamonem Akasaką to ciąg dalszy zdarzeń, wymykających się normalności. A wszystkie te zdarzenia mają związek z jednym: Toru postanawia odnaleźć żoną i sprowadzić ją do domu. Te poszukiwania odbywają się równolegle w dwóch wymiarach, świecie rzeczywistym i tym ze snów. Bo właśnie gdzieś pomiędzy tkwi prawda o tym, dlaczego Kumiko odeszła, a następnie dlaczego zabiła brata Naboru Wataya.

Toru dowiaduje się z listu porucznika Mamiyi, że w życiu jest tylko jedna chwila, w której człowiek ma szansę, by odnaleźć to, co dla niego najważniejsze.

„Światło świeci w życiu jedynie przez bardzo krótki czas. Może tylko przez kilkanaście sekund. Jeżeli ten czas minie i jeżeli człowiek nie zdąży znaleźć danego mu objawienia, nie będzie już miał powtórnej okazji. I być może przyjdzie mu spędzić resztę życia w głębokiej samotności i żalu, od których nie ma ucieczki. Żyjąc w takim świecie mroku, człowiek nie może się już niczego spodziewać. W dłoniach trzyma się jedynie żałosne szczątki tego, co mogło być.”

Toru musi się spieszyć, by wciąż nakręcana przez ptaka nakręcacza sprężyna świata, nie odrzuciła go zbyt daleko od życia, od własnego losu, który może nagle stać się bezwartościowym bytem. Toru doświadcza wyobcowania, jest w tym świecie, ale rozwiązania zagadki zniknięcia żony musi szukać gdzieś indziej. To gdzie indziej jest bardzo daleko, a jednocześnie bardzo blisko, na wyciągnięcie ręki. Dostęp do tego gdzie indziej powoduje znamię wielkości dziecięcej piąstki, które pojawiło się nagle na twarzy Toru.

„Kronika ptaka nakręcacza” to przemyślana i skomplikowana zagadka, która ma swoje rozwiązanie ukryte wielu miejscach powieści. Człowiek wymagający ułożenia prostego rozwiązania znajdzie się w kłopocie. Bo rozwiązanie nie jest proste. Aczkolwiek jest sensowne i wystarczy odrobina wrażliwości, spostrzegawczości i umiejętności słuchania, by zrozumieć, co pan Murakami do nas mówi. A często prawdy mówione są szeptem, cichym głosem, ledwo słyszalnym. Dlatego należy wytężyć słuch, by to usłyszeć.

Poruszanie się po świecie Murakamiego przypomina czasem zabawę w chowanego. Czasem ma się wrażenie, że ogląda się jakiś absurdalny sen, w którym niemożliwe staje się możliwe. Jedno jest pewne, że Murakami dotyka tych tematów, które zastanawiają ludzi. On tak naprawdę pyta o sens życia. Wskazuje różne możliwości przejścia przez to życie. Uczula na świat, który jest obok nas, a którego często nie dostrzegamy lub nie doceniamy. Dusza, duchowość, podświadomość, jaźń, metafizyka… Nie zapominajmy o nich! Bez nich życie jest niepełne.

Pisząc te słowa siedzę przy biurku pod oknem. Czasem zerkam przez okno obejmując wzrokiem dachy mojego miasta i okoliczne wzgórza. Dosłownie przed chwilą na balustradzie usiadły dwie sikorki i coś do siebie powiedziały. Nie znam ich języka, więc nie mogę powiedzieć, o czym była ich rozmowa. Ale uśmiechnęłam się do siebie, bo choć to nie był ptak nakręcacz, który nakręca sprężynę świata, te dwie małe sikorki wpłynęły na mnie. Choć mogę tego teraz nie czuć. Ale przecież przystanęłam, palce zawisły nad klawiaturą. Obserwowałam przez moment te małe stworzonka, które nagle odleciały, aby za chwilę ponownie przykucnąć obok mojego okna, a następnie zniknąć zupełnie. Ptak nakręcacz je tu przysłał, to pewne!

Chcę napisać jeszcze o jednej sprawie. W trakcie czytania „Kroniki ptaka nakręcacza” słuchałam muzyki Maxa Richtera z kilku płyt, które udało mi się zdobyć. To było niesamowite doznanie, bo jego muzyka jest uzupełnieniem powieści Harukiego Murakamiego. O Maxie Richterze dowiedziałam się od Chihiro. W najnowszym Archipelagu jest o nim jej tekst, który gorąco polecam.

środa, 6 października 2010

"Dom tysiąca nocy" - Maja Wolny


Mówi się, że w życiu nie ma miejsca na sentymenty. Mówi się, że trzeba być twardym. A jednak w życiu każdego człowieka przychodzi taki moment, w którym dokonuje się swoistego rachunku sumienia, rozliczenia z przeszłością i stworzenia planu na dalsze życie. Ta chwila sprawia, że nawet najtwardsze serce zmięknie. Może nawet pojawią się łzy. Nie da się przecież przejść przez życie nie zatrzymując się na chwilę refleksji. Nie da się przejść przez życie z ciężarem, który przygniata barki. Ten ciężar trzeba zrzucić. I iść dalej.

Troje bohaterów książki Mai Wolny „Dom tysiąca nocy” niesie swój ciężar przez życie. Ciężar przeszłości, której nie da się zmienić. Ale jest przecież przyszłość, którą można zaplanować. Tylko jak zaakceptować upływający czas? Jak zaakceptować śmierć, która jest nieodłącznym elementem życia?

Malwina, Carla i Brunon.
Malwina, pięćdziesięcioletnia Polka opuszcza kraj, by odetchnąć, by załagodzić ból po olbrzymiej stracie, jakiej doświadczyła. Rusza do Sorrento, miejscowości położonej nad Zatoką Neapolitańską. Podejmuje pracę u bogatej starszej Włoszki, Carli. Ma się zajmować domem i opieką nad nią.
Carla, zamożna starsza pani, która zatrudnia Malwinę, to osoba samotna. W młodości zaangażowała się w działalność Czerwonych Brygad – lewicowego ugrupowania terrorystycznego; poświęciła im prawie wszystko: opuściła męża, córkę. Jedyną radością jej życia na starość jest jej wnuk Brunon.
Brunon to niedowidzący młody mężczyzna, wkraczający dopiero w dorosłość. Przygotowuje się do rozpoczęcia studiów w Bolonii. Spędza ostatnie lato w Sorrento. Tęskni za swoją matką.

Malwinę, Carlę i Brunona różni prawie wszystko. Ich bagaże doświadczeń są zupełnie inne. Jednakże wszyscy znajdują się w momencie życia, w którym coś się zmienia. Wszyscy mają swoje tajemnice.

„Dom tysiąca nocy” czyta się jednym tchem. Maja Wolny napisała powieść o życiu, które wcale nie jest łatwe. Bez względu na czas, miejsce i okoliczności człowieka dotykają podobne bolączki. Podobny smutek i żal gości w sercu. I podobnież szuka się sił, by dalej żyć. Czasem losy różnych ludzi przeplatają się, by coś odkryć, a czasem, by coś zamknąć na zawsze. Lekturze książki Mai Wolny towarzyszy nieustanna refleksja nad marnością i kruchością życia. Nadzieja, to uczucie znane każdemu. Bez niej trudno żyć. Jak pogodzić sentymenty i nadzieję? Jak pogodzić ból i nadzieję? Maja Wolny pisze właśnie o tym. Są takie chwile, które każdy musi przeżyć, by odnaleźć siebie i sens życia. By się pogodzić z bolesną przeszłością. By się zmierzyć z tym, co przed nami.

„Dom tysiąca nocy” to wyjątkowo łagodna i kojąca książka. Pomimo poruszanych bolesnych tematów. Język i styl powieści przenoszą czytelnika na południe Włoch i pozwalają poczuć atmosferę Sorrento. Opowieść jest pozbawiona dłużyzn i niepotrzebnych ozdobników. Fabuła skonstruowana ciekawie stopniowo odkrywa kolejne karty życia bohaterów. Mimo, że zakończenie mnie trochę rozczarowało, książkę polecam z czystym sumieniem.

Olga Tokarczuk o prozie Mai Wolny powiedziała, że to „wrażliwe pisarstwo wysokiej próby” i ja zgadzam się z tą rekomendacją.

poniedziałek, 4 października 2010

dary, dary losu...


Wybaczcie, ale muszę to napisać. Bo dziś zostałam poczwórnie zaskoczona. W skrzynce pocztowej po powrocie z pracy znalazłam dwie przesyłki i dwa awiza. Moja radość jest poczwórna, bo dziś dostałam dwie książki i dwa audiobooki. Wydawnictwo Znak przysłało mi najnowszą książkę profesora Leszka Kołakowskiego „Herezja”, na którą miałam wielką ochotę. Absolutnie zaskoczyło mnie Wydawnictwo Prószyński i S-ka, które podarowało mi książkę „Dom tysiąca nocy”, której autorką jest Maja Wolny. Dwa audiobooki to wygrane w konkursach. „Mężczyznę, który się uśmiechał” Henninga Mankella wygrałam w Salonie Kulturalnym. A „Limes inferior” Janusza A. Zajdla to nagroda za wypowiedź na forum Allarte. Rozumiecie zatem, że moja radość jest dziś wielka. Cieszę się z wszystkich przesyłek i za wszystkie serdecznie dziękuję. Coś czuję, że muszę przyspieszyć swoje czytanie i szybko podzielić się swoimi wrażeniami z otrzymanych książek. Tych i wielu innych, które czekają cierpliwie na półkach, aż porządnie się zmobilizuję i je przeczytam. Na słuchanie audiobooków również się cieszę, bo nie ukrywam, że sprawia mi to frajdę. Mam podzielną uwagę, więc słuchając mogę wykonywać różne czynności.

Przy okazji serdecznie dziękuję za kartki, które otrzymałam we wrześniu. Moni była w Zakopanem. Chihiro odpoczywała w Grecji, na wyspie Symi. A Margo odbyła kilka wakacyjnych podróży: z Grecji przywiozła mi piękny talerzyk, z Barcelony piękną kartkę z widokiem na kościół Sagrada Familia, a z Paryża coś, czego na zdjęciu nie ma, ponieważ dynda sobie już przy kluczach. Brelok z wieżą Eifla! Śmiałam się z niej, że obowiązkowo musi sobie kupić takie cudo, a ona kupiła je mi! Drogie Panie, Wam również serdecznie dziękuję.