"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 26 marca 2012

"Podróż na dźwiękach szamańskiego bębna" - Ailo Gaup

Gwiazdy najlepiej obserwuje się w Bieszczadach. Nie zapomnę widoku rozgwieżdżonego nieba, tej niezliczonej ilości gwiazd, które miałam możliwość oglądać wiele lat temu na campingu w Wetlince Górnej, tuż u podnóża Połoniny Wetlińskiej. Miliardy gwiazd nade mną przyprawiały mnie o zawrót głowy. To był przepiękny widok, ciemność, żadnych świateł dookoła, tylko gwieździste niebo. Myślę, że rzadko dziś ludzie patrzą w niebo. Rzadko podziwiają gwiazdy. A jeszcze rzadziej zastanawiają się nad ogromem wszechświata. Ja jestem tym zafascynowana, patrzę z podziwem i jednocześnie przerażeniem. Czuję się zaledwie pyłkiem, nic nieznaczącą istotą. Wobec faktu, że tylko w naszej galaktyce istnieje szacunkowo od 200 do 400 miliardów gwiazd, czuję się bezsilna. A przecież oprócz naszej galaktyki – Drogi Mlecznej – we wszechświecie istnieje prawdopodobnie około 150 miliardów galaktyk! Kim jestem wobec wszechświata? Nikim. Niczym. Jestem maleńkim ludzikiem zastanawiającym się nad sensem istnienia. Aż tyle i tyko tyle.
Jeśli wierzyć, że w przyrodzie nic nie ginie a materia zmienia stan skupienia, to energia – duch/dusza – również istnieje, tylko człowiek nie ma możliwości przekonania się, jak ten proces wygląda. Może to i dobrze, że to, co ma nadejść, jest nieznane. Może na takich, jak ja, czeka przestrzeń wszechświata? Nie wierzę w chrześcijańskie piekło i niebo, nie wierzę w chrześcijańskiego boga. Nie wierzę w żadnego boga. Wierzę, że wszechświat na mnie czeka, nieważne, czy moja świadomość będzie istniała.

Dlaczego o tym mówię, narażając się zapewne na liczne kpiny? Bo sporo rozmyślam o możliwościach wszechświata, o czasie i przestrzeni, istnieniu energii. Moje ostatnie lektury i obserwowanie nocnego nieba to wyraz moich tęsknot. Jedni mogą to nazwać melancholią, inni depresją, a ja się ogromnie cieszę z tych przeżyć. Kosmos przytłacza swym rozmiarem, ale ten ciężar jest słodkim ciężarem. Pięknym i fascynującym.
I zamiast pisać tu o książce, która przez ostatnie wieczory zajmowała mnie, piszę o tej fascynacji. Kto mnie zrozumie?

A przeczytałam właśnie ciekawą lekturę norweskiego pisarza o saamskim pochodzeniu – Ailo Gaupa „Podróż na dźwiękach szamańskiego bębna”. Saamowie zamieszkują północną Skandynawię, znani są nam pod inną nazwą – Lapończycy. Ailo Gaup odniósł się w swej książce do tradycyjnych wierzeń Saamów i do ich mitologii. Wraz z bohaterem, szukającym tytułowego szamańskiego bębna, przeniósł czytelnika w odległe pustkowia, gdzie wśród skał można znaleźć szczeliny między światami. Mitologia zdeterminowała fabułę, ponieważ wędrówka Jona do krainy dzieciństwa zamienia się w wędrówkę po terenach zamieszkiwanych przez zwierzęta-duchy, potrafiące przemawiać rośliny, joikujące boginie. Towarzyszymy tej niezwykłej wędrówce, momentami zastanawiając się, czy jesteśmy jeszcze w świecie, który znamy. Prosta fabuła została urozmaicona mitologicznymi odniesieniami, wśród których dominują kontakty człowieka z naturą. Natura jest tu ożywiona, tak jak ożywiona jest tradycja, która dla rodowitych mieszkańców Saami stanowi ważny łącznik między teraźniejszością a przeszłością. Szamański bęben to przedmiot pożądania dla Jona, śni mu się, wzywa go i prowadzi ku sobie. Jednakże bęben to tylko pewien symbol, bo Jon tak naprawdę poszukuje swoich korzeni, swojej tożsamości. I właśnie to poszukiwanie jest dla mnie tym ciekawsze, im bardziej Jon dotyka tego drugiego świata. Nie tylko w kulturze saamskiej szamani wprowadzają się w trans, aby rozmawiać z duchami, albo by uzdrawiać chorych. Jest to charakterystyczne dla wielu kultur. Szamani potrafią uzdrawiać ciała i dusze. Tradycyjne wierzenia wiążą ludzi, pozwalają trzymać się swoich korzeni, pozwalają pamiętać o przodkach i wiedzy, która od nich pochodzi. Nie można odrzucać duchowego dziedzictwa przodków. „Naród bez przeszłości jest narodem bez przyszłości.”

„Obok dnia dzisiejszego, współczesności, istniało coś, co ona nazywał mitologicznym czasem teraźniejszym, czasem, w którym wszystko działo się po raz pierwszy, jak w momencie stworzenia. Mieli to w sobie przez cały czas, krajobraz, który, aby się ukazać, potrzebuje światła, albo sen, w którym można się przebudzić. Wielu sądzi, że tradycja umarła. Lecz ona jest częścią życia i oni do niej dotrą. Wiedza jest niezależna od ludzi. Stanowi ich, koduje, wyciska na nich swe piętno, formuje.”

Świat chrześcijański usiłował zniszczyć te wierzenia – według mnie było to podłością – w najlepszym razie tradycyjne wierzenia zostały zaadoptowane i funkcjonują w nieco zmienionej formie. Na szczęście dziś kultywuje się tradycje przodków, pielęgnuje dziedzictwo narodowe wielu kultur na świecie. Saamowie dbają o swój folklor, w którym praktyki szamańskie są wciąż żywe. Dzięki takim wykonawcom jak Mari Boine można posłuchać tradycyjnego joikowania.

„Podróż na dźwiękach szamańskiego bębna” to lektura dla poszukujących czytelników. Brak tu tkliwych historyjek, brak słodzenia, jest magiczny świat, nie zawsze zrozumiałych wizji i symboli.



sobota, 24 marca 2012

Nie ma mnie tu

poniedziałek, 12 marca 2012

"Konspiratorzy" - Shan Sa


Nie znam innych książek Shan Sa – Chinki urodzonej w Pekinie, a mieszkającej w Paryżu. Może to i dobrze, bo nie mam porównania, ani żadnego uprzedzenia czy oczekiwania. Moje wrażenia są obiektywne i to mnie cieszy. Mogę z czystym sumieniem napisać, że „Konspiratorzy” to subtelna proza, a ja taką literaturę cenię.

Ciekawy temat – życie szpiegów we współczesnym Paryżu – został rozwinięty niebanalnie, a sportretowane osoby zostały ukazane w dość przejmujący sposób. Zawód szpiega wielkich światowych mocarstw niestety tkwi w mentalności ludzi jako obraz kina hollywoodzkiego. Ten obraz jest mocno wypaczony. Rzadko kiedy – choć nie oznacza to, że w ogóle – ktoś skupia się na psychice tajnego agenta. Chińska pisarka Shan Sa zrobiła to z wyczuciem i nieskrywanym wdziękiem, z dozą dystansu i powściągliwości. Postawiła nie na akcję, lecz na warstwę psychologiczną. Opisała osobowość szpiega, jego rozterki i tęsknoty. I dzięki temu „Konspiratorzy” mają specyficzny nastrój, daleki od sensacji i efekciarstwa. Uczyniła swoimi bohaterami dwoje ludzi, obcych sobie szpiegów, kobietę i mężczyzną, których los postanowił ze sobą połączyć. W pobliżu Ogrodu Luksemburskiego w Paryżu, w starej kamienicy zamieszkują obok siebie najpierw ona, potem on. Nie jest to jednak żaden przypadek.

Czytając książkę Shan Sa dochodzi się do wniosku, że płeć w zawodzie szpiega nie ma znaczenia. Zarówno kobieta-szpieg jak i mężczyzna-szpieg odczuwają te same emocje. Oboje żyją na granicy światów, ukrywają się pod fałszywą tożsamością.

Ciekawie zostały przedstawione sposoby werbowania ludzi. Można się zastanawiać, czy lepiej prowadzić zwyczajne życie, bez żadnych fajerwerków, czy może pełne tajemnic, jednakże bez łatwo przewidywalnej przyszłości. Bohaterzy „Konspiratorów” nie pomagają w rozwianiu tych wątpliwości. Są zagmatwani i uwikłani w życie, wcale nie bajeczne. Samotność przypisana tej profesji jest okrutna. Żaden luksus nie wynagrodzi wewnętrznego rozdarcia i świadomości, że nie ma się prawdziwego domu, nie ma się komu zwierzyć, nie ma komu wypłakać. Przytłacza myśl, że nawet miłość jest wtedy ciężarem.

Ogromnie spodobał mi się nastrój powieści. Niespieszne tempo narracji i prawie nieistniejąca akcja (wyjątkiem są wspomnienia z przeszłości) to elementy charakterystyczne dla tej lektury. Tu więcej się dzieje w warstwie emocjonalnej, niż fabularnej. Przemyślenia Ayamei i Jonathana, wzajemne próby rozpracowania się, gra, jaką toczą między sobą, są tym ciekawsze, im więcej o nich wiemy. Shan Sa zbudowała tu delikatne napięcie, które narasta i kończy książkę, lecz bez wyraźnego punktu kulminacyjnego. Nie kończy „Konspiratorów” żadna refleksja, żadne wyraźne rozstrzygnięcie, przeciwnie zakończenie pozostawia niedosyt, niedopowiedzenie umożliwia dowolną interpretację zakończenia tej historii.

Warte uwagi jest tło historyczne. Książka nawiązuje do wydarzeń z roku 1989, jakie miały miejsce na Placu Tiananmen w Pekinie. Autentyczne wydarzenie posłużyło pisarce do stworzenia ciekawej historii. Tym akcentem historycznym autorka przypomina pewną bolesną, nie tak daleką, przeszłość swojej ojczyzny. Od roku 1989 Chiny się zmieniły, ale czy walczący o reformy i demokratyzację życia publicznego studenci byliby zadowoleni z wyglądu dzisiejszych Chin? Tego pewna nie jestem…

czwartek, 8 marca 2012

"Samosiejki" - Teresa Radziewicz - poezja



Dedykacja mnie zaintrygowała. Niby jaka Hanna pragnie mnie poznać? Nie znam żadnej Hanny, autorka tomiku też ma inne imię. Poczułam się zdezorientowana. Ale nie na długo.

Tomik dostałam od Margo, która dostała go od autorki. Mały zielony tomik poezji o wdzięcznym tytule „Samosiejki”. Uśmiechnięta twarz autorki – Teresy Radziewicz – spogląda z tylnej okładki.



A wewnątrz „Samosiejek” dzieje się historia Hanny. Jest ona bohaterką cyklu wierszy składających się na ten tomik. Przypomina dobrą czarownicę, potrafiącą wróżyć z fusów herbaty i robić cudotwórcze mikstury. Hanna żyje zgodnie z porami roku, zbiera zioła, piecze chleb, pielęgnuje w sobie dziecko. Dziwi się światu, spogląda na księżyc, podziwia przylaszczki. Zajada się czereśniami, ogląda ze swoją babką westerny i filmy wojenne. Hanna żyje chwilą i w chwili znajduje piękno. Jest pokorna wobec upływającego czasu, choć czasem chciałaby stąd odlecieć. Wierszy Teresy Radziewicz nie da się czytać pojedynczo, nawet nie powinno się czytać wybiórczo. „Samosiejki” są kompozycją zamkniętą, każdy wiersz jest tu maleńkim akapitem w dłuższej opowieści o kobiecie i o życiu. W tych prostych obrazach, poezji dalekiej od patosu i powagi, jest głębia, która jest mi bliska. Nie ma tu wyszukanego i kwiecistego stylu. Jest za to baśniowy nastrój, nieco melancholijny ton i wyraźny ładunek pozytywnych emocji. Bynajmniej wiersze nie odnoszą się tylko do szczęścia i podobnych mu stanów. Często pojawia się zaduma nad życiem, losem, światem... Dostrzegłam w tych wierszach fascynację czasem, którego Hanna nie próbuje zatrzymać, poddaje mu się łagodnie i płynie z jego nurtem. Dostrzegłam też tęsknotę za czymś nieznanym, nieopisanym i nienazwanym. Spokojny ton wierszy odzwierciedla spokojny świat Hanny. Ale ten spokój łatwo zburzyć, nieopatrznie zmącić, zasiać ziarno niepewności.


Jeśli wierzyć powszechnemu sądowi, że podmiot liryczny wiersza to alter ego samego autora, to autorka „Samosiejek” musi być niezwykle ciepłą osobą. Bo z wierszy zebranych w tym tomiku bije olbrzymie ciepło, łagodność i wrażliwość.

Zatem poznałam Hannę i jej świat. A może to ona mnie poznała?



„Marzec”

A księżyc wyciągnięty dziś na hamaku. Przymkniesz
oczy – marzyciel! Złota łopatka do cukru, język srebrnego
kameleona, który połyka sny. A w tych snach znów:

łódka na gałęzi jabłoni. To chłopiec, pogwizduje,
jakby nie było nic ważniejszego od tej nocy,

tego powietrza pełnego kryształu.


„Piąstka”

Hanna chce powiedzieć, że wzrusza ją
świat. Kwiaty bzu brązowieją od brzegów,

a staruszkowie wychodzą na słońce: kruche
ondulacje i starannie przyczesane pożyczki.
Próbują jakoś sobie radzić z resztkami życia,

i to też ją wzrusza. Śpiące niemowlę,
doskonałe w zarysie ust, kresce brwi,
stulonej we śnie piąstce. Słowo

piąstka.


„Każda kobieta ma w sobie czarownicę”

Kamili

Nie chciała dłużej tęsknić, obrazy uciskały i kładły się
na codzienności strumieniami bólu. Hanno – słyszała
w głowie głos babki – Hanno, na tę chorobę najlepsze
będą zioła. Siedem ziół zebranych w siódmej godzinie

siódmego dnia siódmego miesiąca. Weź gałązki dziurawca,
ziele bratka trójbarwnego, piołun niosący gorycz i kwiat lipy,
która rozgrzewa krew. Znajdź w cieniu macierzankę, sparz ręce
pokrzywą, dodaj rumianku. Zioła zalej wrzątkiem, wywar pij

siedem dni; w ostatnim zrób porządki. Wyrzuć pęknięty talerz
i wyszczerbiony kubek. Otwórz okna, pozwól przeciągom
zawładnąć twoim domem. I wołaj: idź precz, idź precz!
Pamiętaj, każda kobieta nosi w sobie, czarownicę,

muszą jej słuchać wszystkie tęsknoty świata.


„Hanna postanawia działać”

Skończy z pieczeniem chleba i zachwytem
nad całym tym zielskiem, powietrzem
i światłem. Do końca nie wie, co zrobi

- wyjedzie, podpali dom, rzuci w oczy
garść zaostrzonych słów. Jeszcze wciąż
codziennie wychodzi z pragnień, jeszcze

idzie przed siebie, los rzucając o stronę
świata. Później nie może pozbyć się
tłustego błota, gdy na obcasach zasycha

w grudy – śnieg cofa się w cienie i zostawia
rozkład, śmierć rozciągniętą pomiędzy drogami
i ludźmi, między próbami życia. Zmiano przyjdź,

zaklina Hanna, musisz przyjść, nawet jako
utrata, jako nicość. Zacznij się.

sobota, 3 marca 2012

"Robot" - Adam Wiśniewski-Snerg


Przestrzeń i czas są wartościami doskonale wam znanymi. Możecie przestrzeń i czas zmierzyć, zważyć, objąć, określić, ustalić. Funkcjonujecie w określonej przestrzeni i czasie.
Wyobraźcie sobie taką sytuację. Przestrzeń i czas nie podlegają znanym wam prawom fizyki. Świat wypełnia powietrze przypominające gęstą rtęć. Każdy krok wymaga olbrzymiego wysiłku. Poruszanie się przypomina chodzenie w wodzie. Przyciąganie ziemskie straciło na sile. Można pływać w powietrzu, unosić się jak w kabinie próżniowej. Czas natomiast jest rozciągnięty i spowolniony. To, co zwykle zajmuje wam kilkanaście sekund, zostaje rozciągnięte na kilkanaście godzin. Kilka kroków z pokoju do łazienki może trwać niewyobrażalnie długo. To tak, jakby ktoś puszczał film w niesamowicie zwolnionym tempie.
Wyobraźcie sobie jeszcze coś. Na Ziemi dochodzi do potężnej katastrofy, np. nuklearnej. Ludzie zmuszeni są ukryć się w schronie głęboko pod ziemią. Ten schron zostaje jakąś tajemniczą siłą wyrwany z Ziemi i wyrzucony w przestrzeń kosmiczną. Pędzi z olbrzymią prędkością w nieznanym kierunku, ale ludzie, którym udało się schronić w nim przed ziemskim kataklizmem, nie zdają sobie sprawy z faktycznego stanu rzeczy. Nie wiedzą, że schron został wydarty z Ziemi, tkwią w nieświadomości i próbują wydostać się ze schronu na powierzchnię Ziemi. Hardcore, prawda? Niezłe science fiction!

Ja jestem w tym schronie. Nie wiem skąd się tam wzięłam. Nie wiem, dlaczego Mechanizm mnie tam umieścił. Nie wiem kim jestem? Robotem BER-66, czy prawdziwym człowiekiem. Próbuję dojść prawdy o świecie, w którym się znalazłam. Wiem, że przez lustro w pokoju posągów można się przedostać do innego wymiaru. Do świata, który zarejestrował się, jak obraz na kliszy zdjęciowej, i trwa w uwiecznionej chwili kilku minut przed katastrofą. Ten świat w rzeczywistości 9 miesięcy temu miał ulec zniszczeniu. Jakimś sposobem można wejść w przeszłość. Tyle, że w tej określonej chwili przeszłości czas biegnie inaczej. To tam poruszanie się bez butli tlenowej jest niemożliwe, a każdy ruch to przedzieranie się przez gęste masy powietrza. To tam dostrzegam człowieka, którego twarz wydaje mi się znajoma, to moja twarz! A więc żyłam i 9 miesięcy temu, na kilka minut przed katastrofą jechałam gdzieś autem! A teraz? Kim jestem? Co robię w schronie? Czego chce ode mnie Mechanizm i po co dał mi nową tożsamość? Błądzę próbując rozwiązać zagadkę czasu i własnej tożsamości.

Na chwilę zamieniłam się w bohatera „Robota” Adama Wiśniewskiego-Snerga. Wczułam się w postać, która wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Uznałam, że tylko tak mogę powiedzieć o świecie stworzonym przez Snerga w „Robocie”. A jest to świat przedziwny i niepokojący.

„Robot” to trudna lektura, wielowarstwowa i skomplikowana. Wymagająca od czytelnika nie lada wysiłku umysłowego! Przyznam szczerze, że przez jakieś pierwsze 100 stron byłam zawiedziona, momentami fabuła była na tyle zamotana, że czułam zamęt w głowie. Zastanawiałam się poważnie nad przerwaniem lektury. Na swoje szczęście nie zrobiłam tego. Bo w pewnym momencie akcja nabrała tempa i fabuła zaczęła się rozjaśniać, stała się klarowna i intrygująca. Nic to, że absolutnie nie rozumiałam fizycznych dywagacji na temat przyśpieszenia ziemskiego, stosunku gęstości masy do prędkości światła, itp. Pojmuję tylko podstawowe zasady fizyki, nie wnikam w nie jednak, mój mózg nie przyswaja teorii naukowych. Nawet łopatologiczne wyjaśnianie prawideł fizyki wywołuje we mnie tępy wyraz twarzy. Nic to! Ważniejsze i ciekawsze okazały się wartości literackie, warstwa filozoficzna i ponadczasowe refleksje, jakie towarzyszą lekturze. Zawód, jaki odczuwałam na początku, zamienił się w nieskrywany zachwyt i ciekawość, pragnienie poznania tajemnicy. Nagle dostrzegłam majstersztyk „Robota”, jego genialność i piękno.

Przestrzeń i czas zyskują u Snerga pozycję wyjątkową. Ale ważniejszą rolę w jego świecie odgrywa człowiek próbujący swym małym rozumem ogarnąć prawdę o sensie życia. Ciekawe jest to, że według Snerga umysł, jako istota samodzielna, wyższa, może istnieć poza czasem, czas nie ma na niego wpływu. Ten nieśmiertelny umysł przypomina duszę istniejącą w wielu religiach. Ale w świecie Snerga nie ma żadnego boga, jest natomiast Mechanizm. Mechanizm jest bytem, którego nie można określić. Jako wszechmocny twór kieruje losami ludzi, ingerując w ich życia. Tylko co to za życie?!

Snerg stworzył teorię względności życia, zwaną w skrócie teorią Nadistot. „Robot” doskonale ją ilustruje. Nie chodzi tu o jakieś nadprzyrodzone moce, tylko istnienie następujących po sobie, wyższych inteligencji, zależnych od siebie, ale kompletnie nie zdających sobie sprawy z istnienia kogoś wyżej. Najłatwiej sobie to wyobrazić w postaci łańcucha pokarmowego, choć jest to niezbyt dokładne porównanie. My ludzie jesteśmy wyższą formą istnienia dla zwierząt, zwierzęta dla roślin, itd. Nad nami, okazuje się, jest również jakaś Nadistota, ale my jej nie potrafimy dostrzec, jesteśmy natomiast dla niej również swego rodzaju pokarmem. Tyle, że nie chodzi o materię, ale umysł. To nasz umysł, którego nie są w stanie dostrzec zwierzęta, jest pokarmem Nadistot. Czyż nie jest to intrygujące?

Autor „Robota” zachwyca swoją wyobraźnią. Stworzył misternie skonstruowaną fabułę, pełną nieprzewidywalnych zwrotów fantastycznych akcji. W jego fantastyce można się zatracić, bowiem dostajemy tu coś więcej, niż tylko rozrywkę. Pełno tu pytań o sens życia i kondycję człowieka we wszechświecie. Ale te pytania i refleksje nie są stawiane wprost, nie rażą płycizną i naiwnością. Powoli snują się w umyśle czytelnika i narastają w miarę lektury. Idąc tropem teorii Nadistot można się załamać, jesteśmy pożerani, ale nawet o tym nie wiemy. To smutne, ale niestety wydaje mi się dalece prawdziwe. W tym przedziwnym łańcuchu istnień nie ma końca. Jest tylko pętla trwania. Nie istnieje żaden Bóg, wszak zawsze jest ktoś wyżej. Człowiek nigdy nie osiągnie ostatecznego poziomu rozwoju, jest to niemożliwe.

Bohater „Robota”, będący jak zwykle u Snerga jednocześnie narratorem opowieści, wzbudził we mnie nie sympatię, lecz pewnego rodzaju współczucie pomieszane z solidarnością. Jego przemyślenia, wątpliwości i bunt dotknęły mnie do żywego. Mogę się przyznać do prawdziwej fascynacji tą książką. Wymyka się ona sztywnym zasadom fantastyki, tworząc wokół siebie aurę niezwykłości. Nie jestem w stanie oddać tego stanu emocji, który towarzyszył mi w trakcie lektury. Owszem, dostrzegam podobieństwa do „Matrixa”, ale raczej powinnam napisać, że z pewnością również „Robot” Adama Wiśniewskiego-Snegra był inspiracją dla rodzeństwa Wachowskich. Świat, w którym maszyny zastępują ludzi i czerpią z nich energię do istnienia, to wcale nie wymysł Wachowskich. Szkoda, że nigdy nie wyjaśniono do końca tej sprawy z prawdopodobnym plagiatem, tudzież przyznaniem się do inspiracji.

Nie mogę się otrząsnąć, tak bardzo „Robot” zadomowił się w moim umyśle. Nigdy nie wątpiłam w kruchość i znikomość ludzkiego życia. Uczucie pozorności życia towarzyszy mi od dawna. Jestem jak bohater „Robota”, błądzę w przestrzeni życia, próbując rozwiązać zagadkę własnego bytu.



„A przecież, skoro człowiek nie jest we wszechświecie czymś absolutnie wyjątkowym (jak istniejący poza wszelkimi prawami natury, doskonały sam w sobie – Bóg Wszechmogący u teologów, pierwsza przyczyna i cel ostateczny, razem z wyssanym z palca systemem naiwnych wartości, więc razem z nagrodą nieba i karą piekła w zamian za hołd oddawany dogmatom), skoro człowiek nie jest we wszechświecie czymś absolutnie wyjątkowym, powtarzam – na co uroczyste przysięgi znajdujemy w każdej uczonej księdze Materializmu – to według najbardziej elementarnych reguł logicznych musimy – rzecz prosta – dojść do wniosku, że ktoś (?) go (człowieka) w długim ciągu nierównych bytów pod jakimś (?) rzeczywistym (a nie pszenicznym lub kurzym) względem przewyższa. Dodajmy również, że – przy braku górnej granicy tego ciągu, który nie może być skończony w wielowymiarowym wszechświecie – ktoś go w nim znacznie przewyższa.”